O naruszeniu dóbr osobistych w Internecie…
Polskie prawo wciąż praktycznie nigdzie wprost nie odwołuje się do Internetu. Podobnie jest ze sprawami sądowymi. Mało kto przecież słyszał o jakichś polskich procesach, które dotyczyłyby tego, co dzieje się w Internecie. Oczywiście nie mam tu na myśli postępowań karnych – np. tych dotyczących włamań hackerów na polskie serwery czy też dotyczących rozpowszechniania pornografii w Internecie. Tych było już kilka. Kto jednak słyszał o jakichś procesach dotyczących naruszenia praw autorskich w polskim Internecie? A sprawy o internetowe pomówienie? Chyba nikt, podczas gdy na Zachodzie aż huczy od takich spraw (np. głośna sprawa Napstera). Piszę to jednak nie w kontekście nawoływania do jakichś sądowych krucjat przeciwko łamiącym prawo w Internecie (moim skromnym zdaniem akurat prawnicy amerykańscy przeginają w drugą stronę), ale z myślą o zwykłych ludziach, którzy poprzez Internet zostali pokrzywdzeni i polskie sądy odebrały im prawo do obrony, zasłaniając się np. „specyfiką nowego nośnika informacji”.
Internet nieistotny?
Tak było w przypadku jednego z procesów, który odbył się nie dawno i był chyba pierwszą w Polsce sprawą o zniesławienie w Internecie, która dotarła aż do Sądu Najwyższego. Niestety Sąd Najwyższy, rozpatrując wstępnie kwestie pomówienia w Internecie – na zasadzie art. 393 kpc [1] – orzekł, iż w sprawie nie występuje istotne zagadnienie prawne i odmówił przyjęcia kasacji. Według Sądu nie jest zatem istotny fakt, że koś został bezprawnie pomówiony w Internecie oraz że krzywdząca i nieprawdziwa informacja [2] rzeczywiście dotarła do szerokiego kręgu osób w danej społeczności, co spowodowało ujemne konsekwencje dla osoby pomówionej. Skutkiem tego orzeczenia jest to, że odmówiono ochrony dóbr osobistych (dobrego imienia) osobie, która została bezprawnie zaatakowana przez Internet, tylko dlatego, że odbyło się to przez to, a nie inne medium.
Warto tu – za judykaturą – podkreślić, iż „Sąd Najwyższy nie może […] odmówić przyjęcia kasacji do rozpoznania (nawet wtedy –RC), gdy wprawdzie w sprawie nie występuje istotne zagadnienie prawne lub nie istnieje potrzeba wykładni przepisów prawnych budzących poważne wątpliwości lub wywołujących rozbieżności w orzecznictwie sądów, ale zaskarżone orzeczenie oczywiście narusza prawo […]”. [3]
Jedno jest pewne, orzeczenia w przedmiotowej sprawie (zarówno sądu okręgowego, jak i apelacyjnego) – o czym niżej – oczywiście naruszyły prawo.
Czy specyfika nośnika informacji, może wyłączyć odpowiedzialność prawną za naruszenia dóbr osobistych?
Według Sądu Okręgowego może. Pisze on bowiem w swoim orzeczeniu, iż „specyfika nośnika informacji jakim jest Internet sprawia iż ustalenie osób odpowiedzialnych za naruszenie w nim danych jest trudne i nie jest porównywalne z żadną inną formą przenoszenia i publikowania”. Co do zasady, jest to niewątpliwie prawda. Nie oznacza to jednak – wbrew temu, co pisze dalej w swym orzeczeniu Sąd Okręgowy, iż ewentualne trudności w ustalaniu osób odpowiedzialnych za naruszanie dóbr osobistych w Interncie, przesądzają o braku możliwości dochodzenia przed sądem swych roszczeń z tytułu naruszenia tych dóbr. Tym bardziej, że w przedmiotowej sprawie bez trudu można było ustalić osobę odpowiedzialną za naruszenia.
Problem powstał na tle następującego stanu faktycznego. Powód Arkadiusz Z. był dyrektorem gminnej telewizji kablowej, która była jednostką organizacyjną urzędu miejskiego w mieście B. Pewnego dnia powód postanowił zmienić – ze względów czysto osobistych – charakter swej pracy. Przeszedł więc – za porozumieniem z pracodawcą – Urzędem Miejskim w B – na inne stanowisko kierownicze. Tu należy wyraźnie podkreślić, iż Arkadiusz Z., będąc osobą publiczną, zarówno jako dyrektor telewizji, jak i jako szef nowej jednostki gminnej, wykazywał się dużą kompetencją, przez co wielokrotnie był nagradzany przez swojego pracodawcę – Urząd Miejski (Sąd Okręgowy ustalił te okoliczności faktyczne, jako udowodnione). Jednak podczas pełnienia obowiązków na nowym stanowisku kierowniczym, powód dowiedział się przypadkiem od obcych osób, iż jest „bohaterem” skandalizującego artykułu, który został „opublikowany” na łamach internetowego informatora miejskiego, który był częścią ogólnegoinformacyjnego serwisu www Urzędu Miejskiego w B. Na stronach WWW Biuletynu, zostały zamieszczone nieprawdziwe informacje, które sugerowały wprost, że powód to kanciarz, „przewalarz” i malwersant, który używa sobie za państwowe pieniądze. Artykuł w Internecie sugerował, iż samorządowiec zmienił pracę w Urzędzie Miejskim właśnie ze względu na potrzebę zatuszowania sprawy – za cichą zgodą swego pracodawcy.
Strony WWW Informatora Miejskiego projektował i tworzył Marek W. – zresztą na zlecenie Urzędu Miejskiego w B (czyli pracodawcy powoda). Oprócz informacji czysto „technicznych”, typu adresy urzędów i ważne telefony, Marek Z. tworzył – niejako na własną rękę – internetowy biuletyn informacyjny „o mieście B”, który nazywał „tygodnikiem”. Informacje tam zamieszczane miały charakter mocno skandalizujący i daleko im było w formie i treści do oficjalnych informacji, jakich można by się spodziewać ze strony takiej instytucji, jak urząd miejski.
Ponieważ powód poczuł się pokrzywdzony – szczególnie, iż bezprawne pomówienie w Internecie wywołało sporą falę plotek na jego temat w lokalnej społeczności miasta B, powód wezwał Marka W. o zaniechanie rozpowszechniania nieprawdziwych informacji i zamieszczenie sprostowania. Ze względu na brak reakcji na to wezwanie, Arkadiusz Z. wniósł do Sądu Okręgowego w J. o:
- nakazanie pozwanemu, aby zaprzestał pomawiania powoda poprzez publikowanie o nim nieprawdziwych informacji w Internecie na lamach biuletynu informacyjnego, do którego można było się dostać poprzez „link” umieszczony na oficjalnych stronach Urzędu Miejskiego w B
- nakazanie pozwanemu zamieszczenia na łamach tegoż biuletynu (w Internecie) na jego koszt informacji o tym, iż artykuł zniesławiający powoda był nieprawdziwy
- zasądzenie od pozwanego na rzecz powoda zadośćuczynienia pienięznego za naruszenie dóbr osobistych
Sąd Okręgowy w J. oddalił powództwo a apelacja od tego orzeczenia nie została uwzględniona.
Wysoki sądzie, ja tylko „wklejałem”
Takich argumentów używał pozwany, broniąc się przed sądem. Twierdził, iż sam tylko czerpał informacje ze źródeł zewnętrznych (a zatem nie był autorem kłamliwych tekstów), a w ponadto – jak wykazywał w procesie – to jego funkcja, zgodnie z umową zlecenia (na stworzenie i prowadzenie serwisu www), którą zawarł z Urzędem Miejskim w B. – sprowadzała się tylko do „technicznego” administrowania serwerem i „wklejaniu” nie swoich informacji – zaczerpniętych z Internetu i innych źródeł – na strony www. Marek W. podnosił ponadto, że nie był zobowiązany do zapoznawania się z treścią zamieszczanych i dobieranych przez siebie informacji oraz, że tego typu publikacji nie można przyrównywać do prasy, a jego funkcja nie wykazuje podobieństwa do funkcji redaktora w publikacji papierowej.
Sąd Okręgowy w J. podzielił tą argumentację, a za nim zrobił to Sąd Apelacyjny. Jak stwierdził ten pierwszy w uzasadnieniu swego wyroku, „pomimo naruszenia dobrego imienia powoda, Sąd nie dopatrzył się możliwości pociągnięcia do odpowiedzialności pozwanego […]. Powód nie udowodnił, iż to pozwany jest osobą odpowiedzialną za naruszenie dobrego imienia. Pozwany wykazał natomiast, iż zgodnie z zwartą umową zlecenia z Urzędem Miejskim w B., zajmował się obsługą techniczną stworzonego w sieci Tygodnika […]. Nie zajmował się redagowaniem informacji o B. i tym co się w nim dzieje, a jedynie wyszukiwał je i umieszczał na stronach internetowych. Jego rolą nie była także ocena merytoryczna zamieszczonych notatek”.
Bezkarność w Internecie?
Przepis art. 24 kc stanowi, iż ten czyje dobro zostało bezprawnie naruszone, może żądać, żeby osoba, która dopuściła się naruszenia dopełniła czynności potrzebnych do usunięcia jej skutków. Pośród dóbr osobistych podlegających ochronie prawnej, przepis art. 23 kc wymienia – między innymi – część. W doprecyzowaniu tego pojęcia pomóc może orzecznictwo Sądu Najwyższego, w którym można odnaleźć swoistą próbę definicji czci (dobrego imienia). Zgodnie z wyrokiem SN z dnia 29.10.1971 roku, [4] „cześć, dobre imię, dobra sława człowieka są pojęciami obejmującymi wszystkie dziedziny jego życia osobistego, zawodowego i społecznego. Naruszenie czci może więc nastąpić zarówno przez pomówienie o ujemne postępowanie w życiu osobistym i rodzinnym, jak i przez zarzucenie niewłaściwego postępowania w życiu zawodowym, naruszające dobre imię danej osoby i mogące narazić ją na utratę zaufania potrzebnego do wykonywania zawodu lub innej działalności.
Niewątpliwie Sąd Okręgowy w J. trafnie ustalił, że treść notatki zamieszczonej przez Marka W. w Internecie, zawierającej nieprawdziwe informacje, naruszała dobre imię powoda, przy czym naruszenie to miało charakter bezprawny. Dlatego też dziwi, konstatacja tegoż sądu, że powód nie udowodnił, iż to pozwany jest osobą winną naruszenia. Trudne do zrozumienia jest również uznanie przez sąd, iż czynności polegające na wyszukiwaniu w Internecie informacji i umieszczaniu ich na podstronach oficjalnego serwisu internetowego Urzędu Miejskiego w B. (w formie tygodnika – „newsów” o mieście B), jest czynnością „czysto techniczną” i jako taka wyłącza odpowiedzialność (ponieważ nie stwarza ona dla „operatora” stron www obowiązku zapoznania się z treścią zamieszczanych materiałów). Ponadto Sąd, za pozwanym, podkreślił, iż nie było rolą webmastera (pozwanego) przedmiotowych stron www redagowanie zamieszczanych informacji i ich ocena merytoryczna.
PRZYPISY
[1] Zgodnie z art. 393 § 1 pkt 1 Sąd Najwyższy może odmówić przyjęcia kasacji do rozpoznania, jeżeli w sprawie nie występuje istotne zagadnienie prawne. Jest to instytucja tzw. „przedsądu”.
[2] Co zostało udowodnione w procesie, i co potwierdził – co do zasady – w swym uzasadnieniu zarówno sąd okręgowy, jak i apelacyjny.
[3] J. Gudowski, Kasacja w postępowaniu cywilnym po zmianach dokonanych ustawami z dnia 12 i 24 maja 2000 r, artykuł PS 2001/2/3 – t.5
[4] Sygn. akt II CR 455/71, publ. OSNC 1972/4/77
Nie ulega wątpliwości, że Internet jest – jak to określił Sąd Okręgowy w J. – „specyficznym nośnikiem informacji”, który – rzeczywiście – sprawia, iż często ustalenie osób odpowiedzialnych za naruszenie w nim prawa może być trudne, i – jako taki – jest on medium nieporównywalnym z żadną inną formą przenoszenia i publikowania. Okoliczność ta jednak nie może wpłynąć na odpowiedzialność osoby tworzącej treść serwisu www. Warto tu przy tym podkreślić, że „autorstwo” pomówień nie ma dla ochrony dóbr osobistych większego znaczenia – może co najwyżej doprowadzić do współodpowiedzialności owego „autora”, z osobą odpowiedzialną za faktyczne „dystrybuowanie” nieprawdziwych treści, które naruszają czyjąś cześć (np. na zasadzie art. 422kc). Nie jest ona również uzależniona od tego, czy osoba zamieszczająca takie treści redaguje je. Odpowiedzialność z art. 24 kc zachodzi bowiem w sytuacji każdego obiektywnego naruszenia dóbr osobistych – a więc ani „autorstwo”, ani wina („ja tylko wklejałem”) ani kwestia redakcji tekstu nie mają znaczenia. Ważny jest bowiem sam obiektywny fakt naruszenia dobra osobistego (poprzez zamieszczenie oczywiście kłamliwego tekstu) i obiektywna bezprawność takiego działania. Ciężar dowodu przeciwnego leży przy tym właśnie na naruszającym (a nie odwrotnie – jak przyjął to w procesie Sąd Okręgowy w J.), który – aby uniknąć odpowiedzialności – musi ewentualnie wykazać, iż jego działanie było zgodne z prawem. Powyższe poglądy znalazły wyraz w wielu orzeczeniach Sądu Najwyższego, który wiele razy dobitnie podkreślał, iż w procesie o ochronę dóbr osobistych, to pozwany ma obowiązek wykazać, że jego działanie nie było bezprawne. [5] Równocześnie, jak podkreśla Sąd Najwyższy, „powołanie się na publikację lub wypowiedź innej osoby może – w okolicznościach konkretnej sprawy – okazać się niewystarczające do odparcia zarzutu braku bezprawności naruszenia dóbr osobistych.” [6] W szczególności dotyczyć to będzie powoływania się na szerzej nieznane, o nieznanej renomie, źródła w Internecie – na jakie powoływał się w toku procesu pozwany. W ocenie bezprawności działania, w rozumieniu art. 23 i 24 k.c., nie ma bowiem znaczenia to, jaki jest osobisty stosunek powołującego się na cudzą wypowiedź do treści tej wypowiedzi. Znaczenie ma natomiast to, jak ta powtórzona wypowiedź jest odbierana, w szczególności, jakie rodzi skojarzenia i oceny u osób, do których dociera. Powołanie się na wypowiedzi zamieszczone w książce, w publikacjach prasowych [7] i inne zasłyszane, nie może stanowić wystarczającej przesłanki egzoneracyjnej. „Inaczej mogłoby być tylko wówczas, gdyby chodziło o powołanie w wypowiedzi źródeł sprawdzonych i mających walor obiektywnie dowiedzionych. Do takich nie mogą być zaliczone wszelkiego rodzaju publikacje o charakterze demaskatorskim, oparte na subiektywnej ocenie zjawisk, obserwacji i wyobrażeń. Mająca w nich oparcie wypowiedź, której treść ze swej istoty narusza dobra osobiste określonych osób, a której prawdziwość nie została dowiedziona, wyczerpuje znamiona bezprawności działania. Taka powtórzona wypowiedź bowiem nie ma cech działania w ramach porządku prawnego, nie jest wyrazem wykonywania prawa podmiotowego, nie uzasadniają jej zasady współżycia ani ochrona interesu społecznego. Nie wystarczy też subiektywne przekonanie o jej prawdziwości. Prowadzi to w ostatecznym rachunku do konstatacji, że odpierając zarzut bezprawności działania w sferze dóbr osobistych nie wystarczy powołać się na określoną publikację bądź wypowiedź autorstwa innej osoby. Powołujący się na cudzą wypowiedź nie jest wolny od obowiązku zachowania staranności w dążeniu do sprawdzenia prawdziwości zarzutów zawartych w tej wypowiedzi.”
Podsumowując, nawet gdy przyjmiemy – za ustaleniami Sądu Okręgowego w J., iż – rzeczywiście – Marek W. nie był autorem kłamliwego i skandalizującego tekstu, oraz nie miał nawet wpływu na treść i formę redakcyjną zamieszczanych informacji [8], bezspornym jest, iż to on właśnie zajmował się wyszukiwaniem informacji i umieszczaniem ich w serwisie www. Zgodnie natomiast z przytoczonym wcześniej bogatym orzecznictwem, już sam fakt umieszczenia informacji naruszającej dobre imię powoda na stronie internetowej, rodzi odpowiedzialność prawną. Pozwany powinien – chociażby z ostrożności i rzetelności zawodowej[9] , winien dbać o to, aby informacje wyszukiwane i umieszczane na stronach www były prawdziwe. Za minimalny stopień rzetelności należałoby tu chyba uznać przynajmniej korzystanie ze źródeł renomowanych – rzetelnych, znanych i sprawdzonych, najlepiej oficjalnych (skoro pozwany przyjął zlecenie od Urzędu Miejskiego). Pozwany natomiast zamieszczając kłamliwe informacje, powołał się na prywatne, skandalizujące strony zamieszczone na darmowym serwerze w USA.
A zatem, zgodnie z przyjętą doktryną wbrew temu, co w omawianej sprawie ustalił Sąd Okręgowy w J., a za nim Sąd Apelacyjny, okoliczność, iż pozwany (jak twierdził w procesie), zajmował się tylko wyszukiwaniem informacji i umieszczaniem ich na stronach internetowych, jest właśnie wystarczająca dla ustalenia jego odpowiedzialności. W żadnym wypadku natomiast odpowiedzialności tej wyłączyć nie może.
Już na marginesie tylko, należałoby rozważyć ewentualną odpowiedzialność (czy też współodpowiedzialność – np. na podstawie art.422 kc) za naruszenie dóbr osobistych ze strony gminy, skoro przecież suma sumarum serwis był tworzony właśnie na jej zlecenie.[10] W niniejszej sprawie wydaje się jednak, iż spełnione byłyby w stosunku do Urzędu Miejskiego przesłanki art. 429 kc, wyłączające jego ewentualną odpowiedzialność, skoro Urząd wykonanie czynności (stworzenie serwisu www) powierzył osobie, przedsiębiorstwu lub zakładowi, które w zakresie swej działalności zawodowej trudnią się wykonywaniem takich czynności.
Czy sąd boi się myszy?
Przykład opisanego procesu skłania do smutnej refleksji, że sądy wciąż nie dostrzegają, a może po prostu lekceważą, siłę nowego medium, która może być przecież różnie wykorzystana: w sposób zarówno dobry, jak i zły. Czyżby więc istniejące prawo, którego zadaniem jest przecież regulowanie – o ile to tylko możliwe i konieczne – wielu stosunków społecznych oraz ochrona praw jednostki, miało nie dotyczyć tej niezwykle ważnej od pewnego czasu części stosunków międzyludzkich, które istnieją w Interncie? Byłaby to przykra konkluzja, szczególnie, że Internet jest już dla bardzo wielu „cywilizowanych” ludzi normalnym wycinkiem rzeczywistości. Szczególnie, że w przytaczanej sprawie, rozchodziło się właściwie o pryncypia teorii ochrony dóbr osobistych. Wygląda więc na to, że już samo tylko słowo Internet potrafi wzbudzić niepokój i nieuzasadnione wątpliwości prawne u sędziów.
Wydaje się, że niestety przyczyna owej fobii jest prosta: polskie sądy nie mają pojęcia o Internecie – by nie powiedzieć, że wręcz boją się tego nowego medium. Bo czy nie o ignorancji sądu świadczy przebieg pierwszej rozprawy w opisywanej sprawie, podczas której, po padnięciu na sali słowa „myszka” (chodziło o wytłumaczenie sądowi w jaki sposób wchodziło się poprzez kliknięcie myszką na odpowiedni odsyłacz na strony z krzywdzącym tekstem) sędzia sądu okręgowego kazał zatrzymać protokół i nakazał: „Myszka? Nie rozumiem! Proszę wyjaśnić to słowo!”.
Oczywiście, nie byłoby problemu, gdyby sąd miał kłopoty jedynie z terminologią. Jednak tu chodziło o zupełny brak umiejętności oceny rzeczywistej wagi problemu oraz charakteru internetowego medium. Sąd, nie zważając bowiem na obiektywną krzywdę powoda oraz oczywistą bezprawność internetowych pomówień, uznał, że skoro – jak sprytnie przekonywał, broniąc się, pozwany – w Internecie twórca strony może sobie podpisać tekst dowolnym nazwiskiem, niekoniecznie swoim, to trudno udowodnić autorstwo pomówień, a fakt bycia webmasterem nie oznacza automatycznej odpowiedzialności za cudze treści.
Czy WWW to prasa?
Oczywiście, niezależnie od wcześniejszych rozważań, są ciągłe spory prawników, czy i kiedy można stosować klasyczne prawo do zdarzeń, które dzieją się w Internecie oraz czy nie należy czasem w niektórych przypadkach wprowadzić specjalnych przepisów, które dotyczyłyby bezpośrednio cyberprzestrzeni.
Generalnie jednak zawsze uznawało się, że prawo, a w szczególności prawo cywilne, tworzy – a przynajmniej powinno – konstrukcje na tyle abstrakcyjne, elastyczne i uniwersalne, że nie dewaluują się one wraz z rozwojem techniki i potrafią one się dostosować do zmieniających się realiów społeczno-kulturowych. Szczególnie jest to ważne gdy wchodzi w grę ochrona praw podmiotowych jednostki, którą powinno się i chyba trzeba rozciągać możliwie jak najbardziej.
Tym bardziej, że od dawna na Zachodzie, jak również ostatnio nieśmiało i u nas, coraz częściej uznaje się profesjonalnie przygotowywane i redagowane oraz regularnie aktualizowane strony WWW za prasę, szczególnie gdy mają one charakter informacyjny i publiczny. Zresztą od pewnego czasu nawet w Polsce zaistniało określenie dziennikarz internetowy czy redaktor portalu, a osoby te, jak się wydaje, powinny – zgodnie z prawem prasowym – odpowiadać za treść umieszczaną na swoich witrynach – nawet jeżeli twierdzą, że nie one są autorami.
Tematy tabu
Od wyroku II instancji pomówiony wniósł kasację do Sądu Najwyższego. Ten najwyższy organ sądowy miał historyczną szansę na bezprecedensowe wypowiedzenie się na temat możności ochrony dóbr osobistych takich jak np. dobre imię, wolność, cześć w Internecie. Niestety zaprzepaścił to – po prostu umył ręce zasłaniając się proceduralną sztuczką pozwalającą odrzucić sprawę we wstępnym badaniu ze względu na brak istotnych problemów prawnych. Myślę, że to było tchórzostwo.
Poprzednia strona (1/2)
PRZYPISY
[5] Por. wyrok s.apel. w Warszawie z dna 19.04.2000 roku, I ACa 1455/99 OSA 2001/5/27
[6] Por. wyrok SN z dnia 28.05.1999 roku, I CKN 16/98, OSNC 2000/2/25
[7] Bez wątpienia dotyczyć to będzie również „źródeł internetowych” – niezależnie czy źródła takie można uznać za prasę i czy w przypadku Internetu mamy do czynienia z „publikacją” w dotychczasowym rozumieniu (np. w rozumieniu prawa autorskiego)
[8] Choć to ustalenie w sprawie jest mocno wątpliwe, skoro z akt sprawy wynika, iż pozwany był de facto webmasterem i content-managerem serwisu;w szczególności rzeczywiście nie mógł mieć wpływu jedynie na część informacyjna z pierwszych stron serwisu (telefony, adresy, podstawowe informacje Urzędu Miejskiego), która zapewne została ustalona przez zleceniodawcę i była tworzona według ogólnie przyjętych standardów dla informacyjnych stron „urzędowych”; natomiast tworzony na podstronach „tygodnik” miał charakter newsów o charakterze bardzo emocjonalnym, sensacyjnym, skandalizującym i demaskatorskim – trudno uznać, iż były one tworzone z inspiracji Urzędu Miejskiego w B., i że zamieszanie ich mieściło się w czysto „technicznych czynnościach” procesu tworzenia serwisu www na zlecenie.
#REF!